17 OCT 2024 - Welcome Back to TorrentFunk! Get your pirate hat back out. Streaming is dying and torrents are the new trend. Account Registration works again and so do Torrent Uploads. We invite you all to start uploading torrents again!
TORRENT DETAILS
Judas Priest - Defenders Of The Faith (1984, 2011) [WMA Lossless] [Fallen Angel]
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
Są na świecie płyty, o których nie śniło się młodym klerykom...
Kolejne kombatanckie wspomnienia z połowy lat osiemdziesiątych. No takie były czasy – dostęp do muzyki z obrazkami był utrudniony. Co to było – te pół godziny na tydzień. A prawdziwy rockman to się za bardzo tam nie pożywił, oj nie... Takie czasy – nie ta technologia, do tego nie ten ustrój. Z radiem było lepiej. “Obrońcy Wiary” zostali zauważeni i w wielu audycjach gościli. Jednak nie pamiętam, żeby wywołali jakieś większe spazmy zachwytu u fanów metalu. Wtedy w Polsce absolutnie topową kapelą metalową było Iron Maiden, nie mniejszą popularnością cieszyło się AC/DC, a Judasze byli trochę z tyłu. Na listę Trójki nic nie trafiło, jedynie na metalowej liście w Programie Drugim gościło “Some Heads Are Gonna Roll”.
Zawsze kiedy słucham “Defenders of The Faith” jestem przekonany, że to najlepsza płyta Judas Priest. Ale przy “British Steel” mam tak samo. Podejrzewam, że już mi tak pozostanie, bo jednak nie jest to problem, który nie daje mi spać po nocach i koniecznie muszę rozwiązać. Jedno jest pewne – perkusja na “Defenders…” brzmi lepiej na “British Steel”. Już nie ma tych kartonowych pudełek po butach, które ją udawały. Sporymi fragmentami jest to niesamowita płyta. Natężenie metalowej energii przez pierwsze siedem utworów jest maksymalne. A co do Halforda – czy wokalnie nie jest to jego najlepsza płyta? Śpiewa rewelacyjnie i z niesamowitą energią, do tego jego partie są poprowadzone bardzo niebanalnie – “Freewheel Burning”, “The Sentinel” – chociażby. Czad okrutny. Mrówki całymi kohortami galopują po plecach. A “Jawbreaker”? – śliczności. “Rock Hard Ride Free” – mniodzio. “Some Heads Are Gonna Roll” i “Eat Me Alive” – po prostu urocze. Ale co po “Some Heads…” robi ballada “Night Comes Down”? Jakby Judaszom prąd odcięło. Taki wygrzew i tu nagle balladka. Nie jest to utwór zbyt potrzebny na takiej płycie. Połączone “Heavy Duty” i tytułowy prędzej, chociaż to i tak nie to tempo co na początku. Jednak znakomicie sprawdzają się na koncertach – żeby sobie fani powyli “We are defenders of the faith”. Wychodzi na to, że chyba jednak Brytolska Stal jest najlepsza? Albo jednak Obrońcy …? Eee, to chyba bez znaczenia. Ważne, że i jedna i druga potrafi dobrze sponiewierać.
Bonusy do remastera z 2001 roku: "Turn on Your Light" – 5:23 (Recorded during the 1986 Turbo sessions) "Heavy Duty-Defenders of the Faith" (Live) – 5:26
Wojciech Kapała
Długo zbierałem się do tego, aby napisać recenzję albumu dla mnie magicznego, albumu który według mnie jest najczystszym heavy metalowym dziełem w historii gatunku. Doskonałą okazją do tego, żeby wreszcie zabrać się do pracy, było wydanie przez Sony czterech zremasterowanych płyt Judas Priest z okresu 1980 - 1984 (czyli "British Steel", "Point of Entry", "Screaming for Vengeance" i "Defenders of the Faith".
"Defenders of the Faith" została wydana bardzo ładnie, szata graficzna została wzbogacona o srebrną ramkę i błyszczące niczym metal logo zespołu. W środku kolejne zaskoczenie to świetnie opracowana wkładka, z INFOrmacjami na temat utworów bonusowych, realizacji płyty oraz unikatowe zdjęcia wraz z tekstami. Na piątkę.
Ale przejdźmy do muzyki bo ta w wypadku Judas Priest przyćmiewa wszystko inne. Album rozpoczyna speed metalowy "Freewheel Burning", fantastyczny utwór, niezwykle dynamiczny, kapitalnie pracuje w nim sekcja rytmiczna, która, co trzeba zaznaczyć, jest piekielnie ciężka i jednostajna. Gra w iście mechaniczny sposób, niczym jakiś automat. Co rzuca się w uszy, to wreszcie wyciągnięty na wierzch głos Halforda (kto słyszał niezremasterowaną wersję tej płyty, wie o czym mówię), który jak powszechnie wiadomo jest klasą dla samego siebie. No i wreszcie to, co najważniejsze - gitarzyści. K.K. i Glenn grają bardzo mięsiste riffy, to jest to brzmienie Priest, które kocham, jest ciężko, bardzo ciężko, technicznie perfekcyjnie, pOPIS solowy Tiptona rzuca na kolana. Nic dodać nic ująć, płyta zapowiada się rewelacyjnie. Przechodzimy dalej, nie ma chwili wytchnienia, bo oto z głośników eksploduje "Jawbreaker" wraz ze swoimi pulsującymi riffami i rytmem, nie można wysiedzieć spokojnie w miejscu. Halford śpiewa środkowym pasmem, tylko w końcówce jego głos nabiera mocy i wchodzi w wysokie rejestry. Potężny niczym silnik Concorda. Aha, gdzieś w środku utworu Downing gra takie solo, że lepiej się trzymać, inaczej można upaść na glebę, uff... Trzeba odpocząć - "Rock Hard, Ride Free" - jest okazja, prawdziwie motocyklowy song z "chórkowatym" refrenem i fenomenalnymi solówkami obu gitarzystów, szkoda że takie utwory już nigdy nie wrócą, bo to było całe piękno metalu. Dość mazgajstwa, oto "The Sentinel". Ultraciężkie i mroczne gitarowe intro, zaczyna się arcydzieło. Za chwilę pierwszy kop, wkracza do akcji perkusja i przechodzimy do metalowej furii, Halford śpiewa o mścicielu, to nie tekst piosenki... to poezja. W głosie słychać jakiś niepokój, koniec drugiej zwrotki i chwila wytchnienia. Zwolnili by naładować broń i nagle eksploduje gitara Tiptona, ciarki na plecach, za chwilę wchodzi Downing i tak na przemian, aż do wspólnego finału. Cóż mogę powiedzieć - jeśli historia nie uzna tego sola za najwspanialszy pojedynek gitarowy wszech czasów, to napiszę ją od nowa. Ale nie ma czasu myśleć, już zaczyna się niesamowicie brzmiąca część balladowa, Rob melodeklamuje coś o krzykach bólu i agonii i dochodzimy do wielkiego końca... Jeszcze kilka razy zagrają refren i nadejdzie spokój, będzie się można zastanowić nad tym kawałkiem po raz kolejny, a przecież słyszałem już go z 1000 razy. Chwila do refleksji się znajdzie, bo oto Hill zaczyna "Love Bites", jest mrocznie. Bas pomrukuje piekielnie nisko, werbel brzmi jak kocioł. Punktujące riffy, Rob szepcze w refrenie tytuł utworu. Jest inaczej niż w poprzednich kawałkach, ma szaleńczego sola, grają bardziej tajemniczo. Dochodzimy do refrenu, a potem Halford daje upust talentowi i krzyczy do mikrofonu... troche psychodelicznie... wyciszenie. Tylko przez moment, bo już słychać pierwsze akordy "Eat me Alive", kolejny speedowy numer, w momencie kiedy płyta pojawiła się w USA, małżonka niedoszłego prezydenta Stanów, szanownie pierdol..., Tipper Gore chciała spalić zespół na stosie za tekst do tego numeru. Viva Bush... Utwór jest szybki, solówki nawiedzone i w niesamowitym tempie. Za chwilkę spadną niektóre głowy, bo zaczyna się "Some Heads are Gonna Roll", nieco spokojniejszy, budową trochę przypomina "Love Bites". Mała różnica to most pomiędzy refrenem, a kapitalnymi solówkami. No właśnie, solówki to druga różnica. Pora przejść do najspokojniejszego z oryginalnych utworów na płycie, do "Night Comes Down" Znów poetycki tekst, ale tym razem opakowany w formę pseudo ballady z ciężkim refrenem. Jest fajnie, ale generalnie nie przepadam za takimi numerami. Teraz "Heavy Duty/Defenders of the Faith", połączone w jedną całość kapitalny riff w pierwszym, brak solówek, jest wolno i ciężko, i przechodzimy do hymnu. Tak, z pewnością jesteśmy obrońcami wiary. Żadne inne niż metalowe ucho nie strawiłoby czterdziestu minut TAKIEJ muzyki. Boskiej muzyki...koniec.
Zaraz, zaraz, to są remastery Mamy jeszcze bonusy. "Turn on Your Light", nagrany gdzieś w tamtym okresie. Bałem się trochę dodatkowych utworów, bo czasem jest tak, że są dużo słabsze od płyty. Niespodzianka, spokojna akustyczna gitara i przepiękny śpiew Halforda, przejmujący. Rob jest niczym Dr Jekkyl i Mr. Hyde. Potem trochę syntezatorów i cięższych gitar, szkoda że tak szybko się kończy, szkoda że nie ujrzał ten utwór światła dziennego w latach osiemdziesiątych, bo jest wspaniały. Na deser dostajemy jeszcze "Heavy Duty/Defenders of the Faith" w wersji koncertowej. Ot, tak, jak na płycie, tylko ten dreszczyk koncertowy i wyobrażenie o jednym z najwspanialszych tournee Bogów Metalu... i to już naprawdę koniec.
"Defenders..." jest dla mnie albumem magicznym, przesiąkniętym duchem tamtych czasów, poraża siłą, perfekcją i czystością gatunku. Jest pomnikiem heavy metalu lat osiemdziesiątych, w niczym nie ustępuje "Screaming for Vengeance", "British Steel" czy "Painkiller". Wydaje mi się natomiast, że niektórzy nie potrafią go w pełni docenić. Może dlatego, że pojawił się zaraz po "Screaming...", może dlatego, że w tym okresie pojawiło się setki zespołów pogrywających glam metal, z utapirowanymi, farbowanymi włosami i w ciuszkach ze szmatexu. Modne stało się grać lżejszą (nie dotyczy rodzącego się thrashu) muzę, a "Defenders of the Faith" jest piekielnie ciężki, techniczny i momentami tak przygniatający, że aż trudny do odsłuchania w całości. Jeśli miałbym do niego porównać czysto abstrakcyjnie jakąkolwiek płytę innego zespołu, która miała podobny, wydźwięk to postawiłbym na "...And Justice for All" zespołu Metallica. Była to taka sama muzyka: przytłaczająca, techniczna, odhumanizowana i ciężka do strawienia (oprócz "One", dla frajerów nazywających siebie metalowcami (w rzeczywistości pseudometalowcy na co dzień w domowym zaciszu noszący koszulki i słuchający "New Kids...". Dziś Hammet odżegnuje się od niej, ale czemu się dziwić, skoro po Metallice została już tylko nazwa. A szkoda, zwłaszcza gdy wspomnę "Ride the Lightning" czy właśnie "...And Justice..." - to była genialna muzyka, genialny był i jest "Defenders of the Faith". Kto wie czy nie najlepszy album w historii metalu...
Tyberiusz Słodkiewicz
Freewheel Burning
Jawbreaker
Rock Hard, Ride Free
The Sentinel
Love Bites
Eat me Alive
Some Heads are Gonna Roll
Night Comes Down
Heavy Duty
Defenders of the Faith
Turn on your Light (bonus)
Heavy duty/Defenders of the Faith - Live (bonus)
Rob Halford - wokal
K.K. Downing - gitara
Glenn Tipton - gitara
Ian Hill - gitara basowa
Dave Holland - perkusja