17 OCT 2024 - Welcome Back to TorrentFunk! Get your pirate hat back out. Streaming is dying and torrents are the new trend. Account Registration works again and so do Torrent Uploads. We invite you all to start uploading torrents again!
TORRENT DETAILS
Dream Theater - Train Of Thought (2003) [WMA Lossless] [Fallen Angel]
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
Są na świecie płyty, o których nie śniło się młodym klerykom...
OCZEKIWANIA.
Czy to się komuś podoba, czy też nie, Dream Theater jest zespołem, który na stałe wszedł do panteonu Wielkich metalowych bandów. Amerykanie nie tylko szczycą się bogatym dorobkiem oraz ultraciekawą muzyką, ale należą do ścisłej czołówki (obok Magellan, WatchTower, Sieges Even i Fates Warning) kreatorów nurtu progresywnego metalu. Mało tego. Muzyce Dream Theater niewątpliwie udało się opuścić niszę progmetalowego podziemia i rozpowszechnić nakreślony przez siebie styl stając się jednocześnie wzorem dla rzeszy lawinowo powstających młodych zespołów. Nie dziwi zatem fakt, iż każdy album oczekiwany jest z wypiekami na twarzy. Tak też było z „Train Of Thought”. Często zastanawiałem się jaką drogą podąży Teatr Marzeń. Oczywistym był fakt, iż na pewno nie powróci do stylu megakultowych „Images and Wards” i „Awake”. Prawdę mówiąc nie obraziłbym się gdyby tak było, jednakże Dream Theater to grupa poszukująca (mniej lub bardziej), która niechętnie spogląda w przeszłość. Inna rzecz, że wieczni malkontenci, jakimi niewątpliwie jest pewna część progfanów, zjadła by kapele z butami za próby odgrzewania starych, nawet najsmaczniejszych kotletów Trudno również podejrzewać aby zespół zaczął grać coś diametralnie innego. Czy wyobrażacie sobie Dream Theater growlujące w stylu rzeźnickich „niby-prog” wymiataczy ? Albo plumkajacych „ambientowo-technowe” mazańce w kłębach unoszących się produktów spalania roślin Cannabis ? Myśle, że nie bardzo. Oczekiwania były jasno sprecyzowane. Fani jak jeden mąż czekali na kolejną płytę zawierającą rasowy metal progresywny. Nie ukrywam, że zauważalny, lekki spadek formy na „Scenes From A Memory” z 1999 roku czy też moim zdaniem na, delikatnie mówiąc, „nijakiej”, ubiegłorocznej „Six Degrees Of Inner Turbulence” budził uzasadnione obawy. Oczywiście wymienione albumy nadal były w pełni profesjonalnymi i rasowymi wydawnictwami zabrakło jednak na nich „tego czegoś”, tej iskry i fluidów kipiących wręcz na starych płytach. Tak naprawdę byłem przekonany, że ciarki na plecach podczas odsłuchu Dream Theater poczuję już tylko sięgając w kierunku albumów „przed-SFAM-owych”. Jedno jest pewne – poprzeczka podniesiona przed Teatrem Marzeń jak zawsze sięgała niebios....
AS I AM.
Muszę przyznać, że Mike Portnoy z kolegami zadbali aby nie było ŻADNYCH netowych przecieków. Jestem mu za to bardzo wdzięczny gdyż wielce irytującym jest fakt rozpowszechniania muzyki przed oficjalnym wydaniem. Pomijam tu najzwyklejsze w świecie „piractwo”. Człowiek czuje się odarty z czarodziejskiej chwili kiedy to album po rozpakowaniu z folii (jeżeli takowa jest) jeszcze cieplutki i jednocześnie tajemniczy trafia w przyjazne objęcia odtwarzacza. Spijanie zupełnie nowej muzyki z „bookletem” w ręku należy do najprzyjemniejszych rzeczy dla prawdziwego melomana i kolekcjonera. Tym razem przeciek był w pełni kontrolowany w postaci pilotującego „Train Of Thought” singla „As I Am”. Dla tych, którzy nie mogli z różnych przyczyn go nabyć zespół udostępnił plik mp3 na swojej oficjalnej stronie internetowej. Przeczuwałem, że ów utwór nie będzie do końca wykładnikiem nadchodzącego albumu. W zasadzie wszystkie dotychczasowe single Dream Theater takowymi nie były. Mimo to odrobinkę zbaraniałem po odsłuchu „As I Am”. Prosty tzw. „metaler” z melodyjnym i chwytliwym refrenem idący jednakże ostro do przodu z hard rockowym „groove’m”. Niewątpliwie brzmienie tego utworu pozwalało na pewien przyszłościowy wgląd w album. Niski „strój” gitar tworzący ciężką, niemalże nu-metalową atmosferę. Kompozycyjnie „As I Am” oscyluje wokół Sabbathowo-Metallicowych klimatów. Hmm.....czyżby taka miałaby być cała płyta ? „Zwyczajny” komercyjny heavy metal? Wzdrygnąłem się na samą myśl. Jak się później okazało utwór ten MUSIAŁ taki być
ALBUM.
Nareszcie! 8 listopada. Otrzymuję SMSa od zaprzyjaźnionego właściciela sklepu: „nowy DT jest, możesz przyjechać”. Wsiadam w samochód i już po chwili zrzucam kurtkę trzymając cieplutką płytkę w dłoni. Rzut oka na krążek.....zaraz, coś mi to przypomina...NO JASNE, przecież prawie tak samo wyglądał CD „Images And Words”!!! Przypadek, a może celowa reminiscencja? Szybki wgląd w „booklet”. Tonacja czarno-biała. Niesamowite przeciwieństwo nieomalże kiczowato upstrzonej szaty graficznej 6DOIT. Świetne artystyczne zdjęcia autorstwa Jerry’ego Uelsmanna. Zero fotek członków zespołu. Może to i dobrze – pomyślałem. W końcu latka lecą. Nie tylko ja przestaje rozpoznawać się w lustrze Nawet nie wiem kiedy płyta kręciła się w odtwarzaczu. Nerwowo przeskoczyłem otwierający album, piłowany przeze mnie ostatnio i znany na pamięć “As I Am”. Zaczynam od “This Dying Soul” – od pierwszej chwili bombardowany jestem lawiną dźwięków. Furia, ciężar, a jednocześnie ta rozpoznawalna finezja Petrucci’owych i Rudess’owych palców. Chociaż jest i pewne nowum. Jordan jakby z tyłu. Oszczędny, pojawiający się tylko w odpowiednich momentach. Tak, tu aktorem pierwszego planu jest zdecydowanie John Petrucci! James “Serek” LaBrie śpiewa też jakby inaczej. Niżej. Nie wędruje w górne rejestry – znakomicie. Owe wycieczki zawsze budziły mój niesmak, a i na koncertach pokutowały nieprecyzyjnymi dźwiękami. Momentami James wrzuca zniekształcone słowa, jakby melodeklamując (nie chce użyć słowa “rapuje”. Tenże efekt “megafonu“ jest znakomity. Dodaje dynamiki. Utwór ma niesmaowity ładunek energetyczny. Muzyka wyrywa się do przodu rozkręcając się z minuty na minutę. Ostatnia część tracku to istna gonitwa. Czy Petrucci chce prześcignąć sam siebie? To niesamowite jak zespół potrafi szaleńczo pędzić będąc jednocześnie selektywnym do bólu. Muszę jednak stwierdzić, że ostatnie dwie minuty chyba są już zbędne. Nie wnosząc nic nowego mogę odrobinkę nużyć słuchacza. Znajdziemy tu także małe nawiązanie do “The Glass Prison” z 6DOIT. Nagłe zakończenie i......klarowne dźwięki czystej gitary, bęące po “This Dying Soul” istnym balsamem. Tak zaczyna się “Endless Sacrifice”. Hmm....delikatne skojarzenie z “Peruvian Skies” z pamiętnej “Falling Into Infinity”. Dalej ostry, dobitny riff nadający się świetnie do headbangingu i quasi-orkiestralne klawisze. Atmosfera staje się bardziej dostojna Utwór podzielony jest wyraźnie na dwie części (no ewentualnie trzy licząc końcowy powrót do głównego motywu). Pierwsza odsłona przygotowuje nas do tego co ma nastąpić później gdzieś w okolicy 5 minuty. I tutaj rozpoczyna się tak charakterystyczna dla DT instrumentalna przepychanka. Jak ja to kocham. Za każdym razem eksplorując nowe zespołu doszukuję się własnie takich jazd. Niesamowita technika, rytm połamany. Mniam. Nie zabrakło również i kropelki “Jordanowych wygłupów”. Rudess jest niewątpliwie najwiekszym jajcarzem z galerii Dreamowych klawiszowców. Przy śmiertelnie poważnym Moore’ze i “diabelnie czarującym” Sherinianie Jordan wypada zdecydowanie najbardziej “na luzie”. “Endless Sacrifice” kończy się wielce patetycznie. Sekunda oddechu i “Honor Thy Father”. Co za wspaniały riff! Dream Theater zdecydowanie sięga do swych thrashowych korzeni. Odrobinkę wyczuwalne są klimaty znane z płyt Tool’a. LaBrie sięga po raz kolejny po megafon. Wartym odnotowania jest fakt wyeksponowania na “Train of Thought” mistrza drugiego planu jakim jest John Myung. Nareszcie gra “gejszy” jest namacalna. “Honor Thy Father” również składa się z trzech części, z których środkowa razi pozytywnie schizofrenicznym klimatem potęgowanym przez samplowane głosy. Świetne solo klawiszowe. Nie ukrywam, że właśnie ten numer początkowo podobał mi się najbardziej. Utwór urywa się nagle i następuje ukojenie w postaci niespełna trzyminutowego “Vacant”. Dobrze, że na płycie znalazł się ten utwór. Melancholia lejąca się tu, idealnie kontrastuje z agresją przepełniająca resztę materiału. Jest i wiolonczela obsługiwana gościnnie przez Eugena Friesena. “Vacant” delikatnie przechodzi w instrumentalny ponad jedenastominutowy “Stream Of Consciousnes”. Jak należało się spodziwać track ten obfituje w kapiatlne akrobacje. Podstawowy riff przywodzi na myśl kultowy “Orion” Metallici. W tym miejscu należy podkreślić, iż właśnie ta płyta jest najbardziej “Metalicowa” z całego dorobku Teatru Marzeń. Mówiąc Metallica mam oczywiście na myśli tą “właściwą”, cudowną Metallica’ę z okresu “Ride The Lighting”, “Master of Puppets” czy też “..And Justice For All”. Broń Boże nie chodzi o ten obecny, karykaturalny band o nazwie Metallica, którego płyty “straszą” w “tanich” sklepach... Ciekawe, że Dream Theater od zarania było określane w dużym uproszczeniu jako miesznka Rush i Metallici. Odrobinkę brakuje mi obecnie tego jednego “Rushowego” składnika. Wracając do “Stream Of Consciousnes”.....nie zdziwiłem się gdy w trakcie odsłuchu pomyślałem o Liquid Tension Experiment. Z powodzeniem utwór ten mógłby się znależć na kolejnym wydawnictwie tego projektu. Czy to źle? Chyba nie. W końcu LTE to jakby lekko alternatywny Dream Theater z innym basistą i Serkiem na urlopie Gitara klasyczna kończąca “Stream Of Consciousnes” jest łącznikiem utworu zamykającego album – “In The Name Of God”. To najdłuższy utwór na płycie, którego klimat przywołuje na myśl „Scenes From A Memory”, a w szczególności „Finally Free”. Doskonała klamra spinająca przeszłość i być może przyszłość zespołu. Gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki utworu siedzę jeszcze dłuższą chwilę porażony tym co słyszałem. Bez wahania wcisnąłem ponownie „play”. Czynność ta wykonywałem później jeszcze dziesiątki razy.. Teraz rozumiem „prostotę” „As I Am”. Genialne otwarcie albumu prowadzące do narastających progowych i technicznych „zakrętów”. Bezsprzecznie utwory na „Train Of Thought” są powiązane ze sobą jakąś niewidzialną nicią, której zerwanie może być brzemienne w skutkach. Albumu TRZEBA wysłuchać w całości. Mimo, że tym razem nie jest to concept album, liryki autorstwa głównie Petrucciego mają pewien wspólny mianownik. Tematyka nawiązuje odrobinkę do czasów „Awake”.
Z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć o bonusowym materiale jaki przygotował zespół dla posiadaczy płyty. Nie znajduje się on bezpośrednio na krążku. Płyta (oryginalna of course jest kluczem, dzięki któremu można obejrzeć na stronie internetowej zespołu dwa filmiki, będące krótkim zapisem procesu twórczego i nagrywania płyty. Ciekawa rzecz. Szok budzi fryzura Rudessa – na zero!!!!!
EPILOG.
No i stało się. Kolejne wydawnictwo Teatru Marzeń ujrzało światło dzienne. Czy spełniły się nasze oczekiwania? To już indywidualna sprawa. Z pewnością będą rozczarowani Ci, którzy oczekiwali niezbyt precyzyjnego „Bóg wie czego”. Ja jestem zachwycony. „Train Of Thought” obudziło we mnie stare uczucia towarzyszące lekturze „I&W” i „Awake”. Stawiam ten, chyba najbardziej dynamiczny, DT-album tuż obok wyżej wymienionych. Oczywiście muzycy nie wyważyli żadnych drzwi jak to miało miejsce kiedyś. Potwierdzili jednak swoją klasę i pozycję „the best progmetal stuff” Jestem przekonany, że „Train Of Thought” jest pozycją znakomitą i obowiązkową, stąd 10 pkt. Nie wyobrażam sobie sytuacji kiedy to fan progresywnego łomotu miałby ominąć nowe DT...........Album roku? Wygląda na to, że tak.
DDarek
UWAGA! Ta recenzja będzie bardzo impulsywna i nie będę w niej OPISywać muzyki! Niech to OPISze ktoś inny! Jeżeli nie chcesz czytać tej recenzji to jej nie czytaj!
Dawno, dawno temu, kiedy byłam bardzo młodą dziewczyną dostałam od kolegów na urodziny płytę Awake. Kupioną przypadkiem, bo kolegom Dream Theater pomylił się z płytą The Waterboys pt: Dream Harder ( znakomita zresztą). Tak od zupełnego przypadku zaczęła się moja przygoda z „drimami”. Przygoda , która trwa do dziś. Mogłabym nawet powiedzieć, że to chyba najdłuższy związek w jakim trwam . Nie da się ukryć, że jak to w każdym związku występują okresy wzajemnego zainteresowania, nieśmiałego „oswajania się” zakochania, miłosnej ekstazy i....znudzenia partnerem, przyciągania i odpychania. Może i dlatego, że ostatnie wypieki serwowane przez partnera stały się niesmaczne i stawały ością w gardle.
I kiedy już powiedziałam DOŚĆ !chcąc rozstać STAŁO SIĘ! Train of Thought z powrotem wyzwoliło we mnie te jakże ciepłe uczucie mrowienia. Gdybym miała porównać to wydaje mi się, że trafnym byłoby porównanie do kochanka, którego dawno się nie widziało. Być może jego młodzieńcza uroda już przeminęła, a włosy lekko przyprószyła siwizna, ale serce pozostało młode. Młodzieńcze roztrzepanie zastąpiła dojrzałość życiowa i godność. Ale wciąż ma to chmurne, stalowe mocne spojrzenie, za którym kiedyś szalałam.
Już okładka zapowiada wielkie emocje. Tak fotografie we wkładce do płyty autorstwa Jerry’ego Uelsmanna jednego z mistrzów fotografii ( tak miałam o nim zajęcia w szkole! – zresztą zajrzyjcie do każdego szanującego się katalogu współczesnej fotografii) określają i dopowiadają mroczną i ciężką atmosferę albumu. Stąd też tak miłe dla piszącej połączenie sztuk wizualnych z performatywnymi ( obraz- słowo –muzyka). Nie chce uprawiać żadnej reklamy artysty, ale zajrzyjcie na jego stronę! I obejrzyjcie fotografie!
Co więcej również teksty, jak zwykle w przypadku Dream Theater są integralnie związane z muzyką. Tym bardziej, że po ich wnikliwej analizie doszłam do wniosku, że mamy celowy powrót do tematyki Awake. Cóż kolejny ( jednak!) concept album.
Tak, jak pisałam wcześniej Train of Thougt to jednak miłe zaskoczenie. Zatem stawiajmy „plusy”
John Petrucci – spiritus movens całego przedsięwzięcia. Już straciłam zaufanie co do jego możliwości kompozytorskich. Nie dość, że jak zwykle gra obłędnie to tym razem jednak cała ta wirtuozeria służy jakości i po prostu wzrusza. Tam gdzie trzeba jego gitara tnie jak żyleta, zgniata jak walec i muska jak piórko.
Jordan Rusess – okiełznany. Nie jest moim faworytem i wielokrotnie o tym zarówno pisałam, jak i mówiłam. Tym razem jednak chylę czoła. Zaczął w końcu generować klimaty, a nie tylko obłędne pasaże! Właśnie jego gra stała się dla mnie czynnikiem spajającym całość muzyki. Co więcej – pomimo, ze jego gra jest bardzo charakterystyczna i rozpoznawalna – jakoś tak bardzo mi kogoś przypomina! Ktoś już tak pięknie, kiedyś w Dream Theater grał...
James LaBrie – jednak! Chyba na zdrowie wyszło mu obniżenie rejestrów. Śpiewa (o dziwo powiedzą malkontenci) bardzo dobrze! No i wzbogacił tzw. środki artystycznego wyrazu ( te nu-metalowe melorecytacje).
Nu-metal – Ponoć ten gatunek muzyki się kończy i jak każda rewolucja trwa krótko oraz połyka swoje dzieci ( najnowsze dzieło Linking Park jest bardziej progmetalowe niż „nju). A tu proszę muzycy teatru marzeń flirtują z owym gatunkiem muzyki określanym przez zwolenników tradycyjnego progmetalowego grania za „gorszy” i „mniej ambitny”. I co ciekawe ten flirt wychodzi muzykom na zdrowie! Nie oznacza to bynajmniej, że muzyka DT uległa znacznemu uproszczeniu! Nic z tych rzeczy. Ich muzyczna kuchnia wzbogaciła się o kolejne przyprawy, które dopełniają obrazu tego zjawiska, jakim jest DT
Trash – nie zapominajmy z jakich korzeni wywodzi się muzyka DT. Zawsze to było słychać, będzie słychać! I tak ma być!
Czas trwania – wreszcie zmieścili się w obrębie jednego srebrnego krążka! Żarty na bok! Zawartość albumu jest bardzo spójna, co dodatkowo wpływa na jakość odbioru muzyki. Oczywiście poszczególne kawałki są długie, ale tym razem muzycy stanęli na wysokości zadania i przestali nużyć słuchacza. Jest ostro i do przodu, a minuty upływają bardzo szybko. Sama złapałam się na uczuciu: Już koniec? Co tak szybko?? Gdzie drugi krążek?
Tak, Train Of Thought można śmiało postawić w szeregu najwybitniejszych dzieł Dream Theater. Obok Awake, Images and Words oraz Falling Into Infinity.
Przypomniała mi się pewna historia, którą kiedyś OPISał Jan Długosz w Chronica Polonorum. Królowa Jadwiga została oskarżona o niecne czyny. Jagiełło się mówiąc delikatnie wkurzył na połowicę i zwołał sąd. Jednak oskarżenia okazały się bezpodstawne. Cóż, oskarżyciel łgał jak pies. I jako pies odszczekał zarzuty stawiane królewskiej małżonce. Tako i ja odszczekuję! Dream Theater to wielki zespół! A albumem Train Of Thought swoją wielkość wzmocnił! Hau!
PS. Album jest z gatunku enhanced CD a to tygrysy lubią najbardziej!
Lothien
1. As I Am 7:47
2. This Dying Soul 11:28
3.Endless Sacrifice 11.23
4. Honor Thy Father 10.14
5. Vacant 2:58
6. Stream Of Consciousness 11:16
7. In The Name Of God 14:16
James LaBrie (vocals)
John Petrucci (guitar)
Jordan Rudess (keyboards)
John Myung (bass)
Mike Portnoy (drums, percussion)